przez Miazga » Pt lut 09, 2018 13:24
- Dzień dobry, Maria Miazga. Rozmawiałam z panem tydzień temu w sprawie Pękalskich – pierwszy telefon i zarazem pierwszy punkt planu dnia.
- Tak, pamiętam. A co chciałby pani wiedzieć? – emerytowany posterunkowy Gołębczyk chciał wyraźnie pójść na skróty i załatwić sprawę telefonicznie. Mówił dziwnie wolno, spokojnie, wręcz zdawał się cedzić słowa.
- Panie Gołębczyk, chciałabym się spotkać. Mam nadzieję, że znajdzie pan dla mnie trochę czasu. To dla mnie ważne – delikatnie próbowała nakłonić policjanta do współpracy. Z doświadczenia wiedziała, że jeśli teraz zacznie wywierać nacisk, to niczego nie osiągnie.
- Niech p-pani da spokój tej sprawie. Niczego nowego p-pani nie odkryje poza tym, co wtedy u-dostępniliśmy mediom – rozmówca był zdecydowany bronić swych racji. Pod wpływem emocji zaciął się kilka razy. Melodia wypowiedzi zaczęła lekko falować zwiastując wybuch rozmówcy.
- Nie mam zamiaru niczego odkrywać. Tym bardziej nikomu zaszkodzić, czy kogokolwiek oskarżać – starała się ukoić obawy Gołębczyka. Odpowiedziała jej cisza w słuchawce, więc kontynuowała:
- Panie Gołębczyk, jestem pisarzem, a nie prokuratorem czy dziennikarzem. Nie szukam sensacji, ale inspiracji – chciała dodać – o ile pan rozumie różnicę - ale powstrzymała się od sarkazmu. Po chwili głos z wahaniem i źle skrywaną niechęcią zaproponował spotkanie.
- Mam nadzieję. Niech pani dziś do mnie przyjedzie, powiedzmy o 15.00.
- Dziękuję, do zobaczenia panie Gołębczyk – odpowiedziała ze spokojem i westchnęła.
Wiedziała, że łatwo nie będzie. Ale wiedziała też, że musi to doprowadzić do końca. Na tym polegała tak różnie oceniana cecha jej charakteru. Upór i konsekwencja nie zawsze podobają się ludziom. Tym gorzej, jeśli nie liczysz się z niczym, co stanie ci na drodze do celu, a to niestety często zdarzało się Marii. Dlatego też to, co sobie postanawiała, realizowała sama. Nie znała nikogo, kto potrafiłby wytrzymać narzucone przez nią tempo, kto byłby na tyle zdeterminowany działaniem, żeby nie rozpraszać się codziennością. Nie znała nikogo o charakterze tarana i to porządnie uzbrojonego i odpornego na słabości. Tak została wyposażona przez życie i tego się trzymała.
Starannie planowała w głowie kolejne kroki. Szukała okruchów i śladów tego, co, zdawałoby się, już nie istniało. Ale póki żyją ludzie, którzy byli świadkami, którzy coś wiedzieli, widzieli lub słyszeli, niczym trzy mądre małpki, była szansa, że coś uda się odtworzyć. Byle tylko nie okazało się, że ludzie, niczym te mądre małpki – mówią o rzeczach, których nie widzieli, o złu, które nie miało miejsca lub świadomie odcinają się od tego, co przecież do chlubnej historii tej małej miejscowości nie należy. Maria postanowiła wykorzystać w książce motyw trzech mądrych małpek. W notesie zakreśliła kolejny punkt, który należało zrealizować.
Głęboko odetchnęła, zanim przekręciła kluczyk w stacyjce auta. Jeszcze raz pamięcią przebiegła po liście w umyśle, na której zapamiętane miała niezbędne wyposażenie na takie wypady. Auto cicho zamruczało i potoczyła się gładko po drodze wchłonięte za chwilę przez blady świt nieśmiało rozświetlony chorym z zimna słońcem. Lubiła niezawodność pojazdu, ale nie przywiązywała się do żadnego i nie pielęgnowała jak dziecka. To była maszyna, nad którą panowała. Miała działać i nie zawodzić. Czasem zależało od tego życie. Niejeden kierowca rajdowy zadziwiłby się, z ilu opresji wyszła bez szwanku. Nie zamykała oczu, nie truchlała ze strachu, kiedy z przeciwnego pasa wyskakiwał nagle potężny tir pędząc prosto na nią. Sprężona niczym do skoku błyskawicznie oceniała szanse i reagowała. Za wiele dróg pokonała w ten czy inny sposób, by dać się zabić na którejś z nich komuś, kto skrajnie nieodpowiedzialnie czasem wsiada za kierownicę. Wiedziała, że jej ciało, umysł i duch są niezawodne dzięki temu, że całymi latami zmuszała je i ćwiczyła, przyzwyczajała do ciężkiej pracy, do parcia pod prąd. A kiedy przyszedł sukces, nie delektowała się nim, nie smakowała go, lecz traktowała jako kolejny krok w drodze do celu. Niektórzy zarzucali jej, że nie potrafi się cieszyć, że nie potrafi żyć pełnią życia, ale ona wiedziała, że radość lepiej smakuje w samotności i w drobnych przyjemnościach, a nie w towarzystwie celebrytów, przy wtórze głośnej muzyki, którą należy skutecznie zagłuszyć najróżniejszymi używkami.
Borki – sąsiednia miejscowość cicho sapała dymami wydobywającymi się z kominów niczym oddechy. Minęła pierwsze zabudowania i wjechała na polną drogę po lewej, która kończyła się gdzieś pod lasem. Widziała to na mapach internetowych, niejasno pamiętała z dzieciństwa. Miejsce, którego szukała, porastały nagie, sztywno patrzące w górę gałęzie olszyny. Jakiś zarys domu, może resztki ściany, a może tylko kawałek płotu. Wysiadła z auta, kiedy natura zdecydowanie zabroniła jej dalej wstępu. Ptak odezwał się ostrzegawczo w mlecznym i zimnym powietrzu. Gałęzie trzeszczały i czepiały się jej rozpaczliwie, kiedy przedzierała się głębiej. "Przeszłość stawiała opór." Zatrzymała się i zapisała starannie myśl w notesie. Wreszcie weszła do domu. Jedna ściana jeszcze się trzymała troskliwie wspierana przez potężny konar olszyny. Zmurszałe deski, jakieś resztki szmat, szkło i ślady ognia, który wiele lat temu nie zdołał ukryć tragedii. Pamiętała, że już wtedy, przed 25 laty było tu wilgotno. Teren obniżał się i jakby zasysał dom do wnętrza ziemi wraz z obejściem. Być może to natura nie pozwoliła wtedy płomieniom w rytuale całopalenia wysłać tej makabrycznej ofiary do nieba.
Maria usiadła na fragmencie muru – pewnie fundamentu i wyjęła notes. Naszkicowała kilka ujęć. Tu, po lewej stronie okna, musiało stać łóżko. Z prawej drzwi do następnego pomieszczenia. Kolejne okno na następnej ścianie. Pamiętała dawne wiejskie izby. Za to lubiła takie chałupy. Okno na każdej ze ścian o każdej porze dnia wpuszczało światło słońca wędrującego po niebie. Zapewne i tu, w tej drewnianej chałupinie było podobnie. Przymknęła oczy, by wczuć się w atmosferę tego miejsca. Postanowiła, że przyjedzie tu wieczorem, najlepiej po zmroku, żeby zobaczyć, poczuć, jak wyglądało to miejsce kilkanaście lat temu. Czy widać było światła pobliskiej wsi? Czy ludzie mogli słyszeć krzyki mordowanych? Czy ktoś mógł coś zauważyć? W porannych oparach, które wcale nie miały zamiaru się rozwiać, nie dało się niczego dojrzeć. Maria odszukała auto w zaroślach i odjechała, kierując się w stronę niewielkiego sklepiku na rozstaju dróg w Borkach. Niepozorny budyneczek stał na skraju poPGRowskich zabudowań. Odrapany z białej farby, ze złuszczającymi się literami szyldu tylko dla wtajemniczonych mógł uchodzić za sklep a nie opuszczony barak. Mimo wczesnej pory sklep miał najwyraźniej sporo klientów. Jedni stali, inni siedzieli na prowizorycznej ławeczce z deski i skrzynek po piwie. Kilku mężczyzn z widocznym w postawie bagażem doświadczeń cierpliwie sączyło coś z butelek trzymanych w dłoniach, a teraz zapobiegawczo ukrytych za plecami. Kiedy nieznajoma podchodziła do drzwi, towarzystwo ucichło i zamarło w bezruchu wytężając podkrążone, otoczone siecią zmarszczek i głęboko zapadnięte oczy.
- Dzień dobry - powiedziała po prostu Maria.
- Bry - bąknęło automatycznie towarzystwo nie poruszając się prawie wcale. Zupełnie jakby nie spodziewali się własnej odpowiedzi.
W sklepie panował półmrok, który skutecznie maskował niedostatki higieniczne. Dopiero po kilku sekundach wzrok Marii na tyle przywykł do półmroku, że zauważyła stojącą za sklepową ladą drobną kobietę. Niepozorna postura została wzbogacona o przenikliwy wzrok. Maria miała wrażenie, że gdyby nie okulary, kobieta mogłaby wkraść się do jej umysłu. Uparcie podtrzymując spojrzenie ekspedientki przywitała się.
- Dzień dobry. Czy dostanę wodę mineralną?
- Jak najbardziej - odpowiedziała sprzedawczyni teraz z szacunkiem, który Maria zdobyła sobie najwyraźniej nie unikając jej wzroku. Na blacie stanęła butelka gazowanej wody.
- A może jest niegazowana?
- Jak najbardziej - powtórzyła kobieta i zamieniła butelki.
- Coś jeszcze pani życzy? - uprzejmie zagaiła sprzedawczyni.
Maria instynktownie wyczuła, że kobieta oczekuje kontaktu. Chwilę szukała w portfelu drobnych, żeby zyskać na czasie i zastanowić się, czy warto podejmować rozmowę. Ale sprzedawczyni była bardziej niecierpliwa niż mogłoby się to wydawać.
- Pani do rodziny przyjechała? Bo jakaś buzia znajoma…
- Nie. Piszę książki - postanowiła mówić prawdę. To robiło wrażenie. Zgodnie z przewidywaniami Maria zobaczyła tak dobrze jej znany błysk zaskoczenia i podziwu.
- Zbieram materiał do kolejnej…
- Romanse? - wtrąciła się kobieta.
- Nie - uśmiechnęła się Maria.
- Szkoda. Bo wie pani, co człowiekowi zostaje na starość? Tylko o cudzych miłościach poczytać - filozofowała kobieta.
- Ale wątek miłosny musi być, prawda? - zależało jej, żeby podtrzymać rozmowę, więc uśmiechnęła się najszerzej jak potrafiła.
- Piszę kryminały, a tu niedaleko było parę lat temu takie głośne morderstwo… - zawiesiła głos bacznie obserwując sklepikarkę - chciałabym wykorzystać ten wątek w swojej nowej książce.
Wyglądało na to, że Maria miała szczęście, bo kobieta z entuzjazmem zaczęła opowiadać.
- Ta… pamiętam jak tych dziadków ukatrupili. Takie spokojne ludzie, kuzyna wychowywali, tyle lat tu mieszkali, a ten Pękalski ze Stojanowa chyba był. Toć to tragedia taka była, podobno ich podpalił jeszcze, że strasznie wyglądali, jak ich chłopak znalazł…
- Ten ich kuzyn? - podchwyciła Maria.
- Ta, dobry chłopak. Znalazł ich, jak nad ranem po zabawie wrócił. Marek Kierczuk, mieszka tu zara niedaleko. Pani, nie ten sam chłopak. Nie pije, co kupuje u mnie, w zeszycie pisze, stale do sądu pozwy pisze. Jak to ludziom się w głowach pomiesza, co? Z nim jakby pani porozmawiała…
- A będzie chciał rozmawiać?
- Spróbować można. Raczej chętnie gada, choć nie ze wszystkimi. Gówniarzy nie lubi i gania ich, kiedy może.
Tak Maria dowiedziała się o bezpośrednim świadku zbrodni, co postanowiła wykorzystać. Kiedy wsiadła do auta, chwilę zastanawiała się jeszcze, czy odwiedzić go dziś, czy przełożyć wizytę na jutro. W rozważania wtrącił się jej żołądek, który nagle dał znać, że nie zjadła jeszcze śniadania, a przecież zbliżało się południe. Żegnana spojrzeniami stałych klientów odjechała w stronę Stojanowa.