Jako, iż posiadam rozległą oraz uciążliwą, tudzież dramatycznie posuniętą w dioptriach wadę wzroku (mówiąc prościej krótkowzroczność ale taką wręcz kurzą, kurzą ślepotę znaczy) posiadam okulary z którymi rozstaję się z bólem jedynie do snu (w tym przypadku ból jest umiarkowany, ponieważ wszak do snu okulary niezbędnymi nie są) oraz do czytania się z nimi rozstaję (co logiczne, ponieważ na taką odległość to jeszcze widzę).
Chcę opowiedzieć o przygodzie, która mnie spotkała, a raczej o przygodzie (złej), która spotkała mnie (osobiście) oraz moje okulary (równie osobiście).
Otóż na skutek faktu utrzymywania przeze mnie w domu rozwydrzonego pasożyta, to jest kotki mianem Felicja, doszło do wypadku. Położyłam mianowicie okulary jak zwykle, na noc, na szafce przy łóżku, jak niektórzy kładą sztuczną szczękę w szklance, czy jabłko na talerzyku, czy inne przedmioty dzięki którym, trzymanym przy łóżku są w stanie przetrwać noc, a rozwydrzony pasożyt, mający zwykle napady największego rozochocenia ku wszelakim pląsom po mnie i okolicy oraz zabawie we włażenie na mnie tak mniej więcej około drugiej w nocy, strącił mi okulary na podłogę, będąc, jak podejrzewam, akurat w najwyższej fazie rozbawienia. Nikt inny z domowników podobnego sabotażu zastosować nie mógł, wyeliminowałam zresztą potencjalnych winnych rano, drogą negatywnej eliminacji jakkolwiek to brzmi. Wypadło na pasożyta.
Bywa…W zasadzie sprawa nie potrzebowałaby tak dogłębnej analizy, tudzież deliberacji mej głębokiej, na temat kto mianowicie zawinił, gdyby nie fakt, iż wstając niefortunnie rano, po harcach nocnych Felicji, lewą nogą, oczywiście, wdepnęłam we własne okulary. I to wdepnęłam tak skutecznie, że jedno szkło pękło, oprawka się pogięła jak nieboskie stworzenie a całość posiadła obraz nędzy i rozpaczy.
W trybie pospiesznym, ruchem jednostajnie przyspieszonym oraz na sygnale o dziewiątej punkt stawiłam się pod drzwiami Pana Optyka. Bez śniadania, a jedynie po kawie i papierosie, ponieważ jeśli rano nie wypiję kawy i nie zapalę papierosa to nawet nie warto ze mną rozmawiać. Trasę do Pana Optyka pokonałam na czuja, kierując się faktem, iż jeśli mała zamazana plama się porusza to pewnie człowiek, natomiast jeśli duża zamazana plama się porusza to pewnie auto.
Pan Optyk stanął na wysokości zadania i również stawił się o dziewiątej rano punkt pod swymi drzwiami, to jest pod drzwiami swego Przybytku Optycznego.
Po zwyczajowym „Dzień dobry” i w ogóle zaapelowałam do uczuć wyższych Pana Optyka, to znaczy, że pragnęłabym jak najszybszej naprawy okularów, ponieważ rzeczywistość się przedstawia tak, ze bez nich żyć nie dam rady, następnie podałam rozliczne inne powody konieczności zrobienia mi okularów na cito a na końcu zażądałam pomocy i ratunku nieomal padając na kolana.
Moje mowy w stylu Cycerona niepotrzebnymi były, jak się okazało, ponieważ Pan Optyk zaparzył kawę (sobie), drażniąc powonienie (me) i w ciągu 15 minut wskrzesił me okulary.
Zapłaciłam 20 złotych, słownie dwadzieścia złotych, a myślałam, że zakrzyknie sobie Pan Optyk o wiele więcej, bo to i pora wczesna i na cito…A tu niespodzianka…
Podziękowałam, zapłaciłam (bądź w odmiennej kolejności, ponieważ na skutek emocji wyleciało mi już z głowy) i odeszłam w siną dal czyli do domu, puszczając mimo uszu dywagacje Pana Optyka nad stanem mych okularów i dosyć dosadne refleksje tudzież rady dotyczące stanu mych okularów oraz konieczności zaopatrzenia się w nowe.
Nie powiem, byśmy z Panem Optykiem rozstali się z pieśnią na ustach i w pocałunkach, wszak jednak nie o to chodziło.
Grunt, że po tej przygodzie trzymam okulary w pokrowcu specjalnym, ku trzymaniu okularów. Znalazłam w szufladzie takie trzy, wybrałam ozdobiony motywem ciapajów kolorowych, jakowychś.
Ciekawa jestem jedynie, znając siebie, jak długo będę profilaktycznie ukrywać i chronić przez Felicją i innymi nocnymi dopustami Bożymi okulary w pokrowcu. Wydaje mi się, że do pierwszej możliwej okazji, ponieważ pamięć mam równie jak wzrok, krótką.