Piotr szedł chodnikiem, wśród na wpół śpiącego spokojnego miasta, całkowicie zatopiony w swoich myślach, o których istocie, zapytany, niewiele byłby w stanie powiedzieć; motały się one bowiem w arytmicznych spazmach po całej przestrzeni jego umysłu, niczym szaleniec obezwładniony kaftanem bezpieczeństwa. Piotr nie wiedział jak, i czy w ogóle, może znaleźć panaceum, które wsączyłby igłą prosto w twarde i umięśnione ramię tego czupurnego wariata, a potem mógłby tylko spokojnie obserwować, jak powoli, sekunda po sekundzie, wyrzuca on ze środka siebie wszelki nagromadzony chaos.
Nagły podmuch delikatnego wiatru przyniósł ze sobą ledwie wyczuwalny strumyk pewnej woni. Trudno było konkretnie nazwać ten zapach, ale z nie do końca znanych Piotrowi przyczyn, zawsze kiedy go gdzieś czuł, powracały do jego pamięci przyjemne imaginacje z dziecięcych lat; z wakacji spędzanych na babcinym, wiejskim podwórku. Na krótką chwilę, spod powierzchi kakofonicznego jazgotu myśli, nieśmiało wychyliły się wspomnienia dawnych beztroskich dni; dni radośnie dojrzewających w lejącym się z nieba słonecznym skwarze, upływających wśród dźwięków kwilenia - przepełnionego osobliwym, nienasyconym pragnieniem - puszystych, siarkowożółtych kurzych piskląt oraz gdakania kwok dumnych ze swoich pociech, jednocześnie jednak nonszalancko lekceważących ich rzewne popiskiwania.
To gdakanie zawsze wydawało się małemu Piotrkowi nieco pretensjonalne (nazywał je wtedy po prostu „głupim”), ale mimo tego uwielbiał patrzeć na frapujące, czasem nawet dystyngowane zachowanie kur. Ta nietypowa fascynacja, zdaje się, miała swoją konkretną przyczynę. Chłopiec dostał kiedyś od swojego dziadka wolumin dość pokaźnych gabarytów, z twardą, bladoniebieską oprawą. W środku znajdowały się piękne ilustracje, przedstawiające rozmaite gatunki dinozaurów. Z opisów obok ilustracji dowiedział się - ku swojemu niemałemu podekscytowaniu, ponieważ już wcześniej zaczął zauważać to subtelne podobieństwo - że ptaki przechowują w swoich trzewiach genetyczny spadek po kreaturach z kolorowych kart książki. Od tej pory zwykłe przyglądanie się stadku drobiu babci stało się dla niego pasjonującym zajęciem, dzięki któremu mógł wyobrażać sobie, że przenosi się w zamierzchłe odmęty czasu - długo, długo, długo przed swoich własnych, najprymitywniejszych przodków.
Mężczyzna, brnąc jednak w teraźniejszości, dalej przeszywał nieobecnym krokiem mdły mrok miejskiej nocy. Spoglądał na uliczne latarnie. Obserwował, jak z pokorą, z posłusznie zwieszonymi głowami, subtelnie oświetlały one powierzchnię szarej jezdni. Patrzył także – z tym samym przytłumionym i nieco naiwnym niezrozumieniem, które można było dostrzec w oczach małego Piotrka, kiedy obserwował ignorancję starych kokoszy - na aroganckie i obojętne samochody, które w niejasnym pośpiechu, zupełnie nie zwracając uwagi na przydrożne szeregi nocnych stróżów, dumnie przebijały mrok silnym snopem światła swoich własnych reflektorów.
***
- Musisz wiedzieć, czego chcesz. Od siebie. Ode mnie? Nie mogę już dłużej czekać – żachnęła się Zofia, nie próbując ukryć swojej uzasadnionej irytacji, obecnej w tonie głosu i wyrazie twarzy.
Siedzieli na podwyższanych taboretach, na wprost dużego okna. Łoskot przejeżdżającego właśnie tramwaju wdzierał się niepostrzeżenie między ich napięte milczenie. Piotr nerwowym, aczkolwiek powolnym ruchem obracał małe ciastko, które dostał razem z zamówionym wcześniej espresso; obracał je pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym swojej prawej dłoni, pomagając sobie białą, gładką powierzchnią talerzyka.
- Wiesz co? – drżący dzwięk głosu Piotra nagle zafalował w uspokojonym powietrzu, wypełnionym zapachem świeżo mielonej kawy - Czasami myślę, że jestem typem Jonasza. Pamiętasz historię Jonasza? Wydaję mi się jakbym ciągle uciekał przed własnymi pragnieniami, a przez to mocno obrywam. I ludzie wokół mnie obrywają... Ty obrywasz. Pamiętasz co zrobili z Jonaszem?
- OK, Piotr. Wszystko rozumiem. - Zofia ucięła.
Położyła na stoliku dziesięć złotych i wyszła z kawiarni.
Piotr patrzył prosto w okno, widział jak smukła sylwetka Zofii stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż w końcu zupełnie zniknęła, skręcając w prawo za rogiem budynku w kolorze gotowanego szpinaku, który jednak w obecnym mroku jakby wstydził się swojej własnej, niedostatecznie jaskrawej zieleni. Nie odrywając wzroku od okna, Piotr chwycił filiżankę i dopił ostatnie krople gęstej, czarnej cieczy.