FUZEL
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci wynika wyłącznie z nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności
I.
Od trzech godzin cierpliwie przenosiłem dane z protokołów do komputera. Niedaleko mnie siedziała Halina N. - starsza inspektorka do spraw czegoś tam. Była pięćdziesięcioletnią blondynką z lekką nadwagą i włosami upiętymi w staroświecki kok. Jej biurko było uporządkowane, bez zbędnych rzeczy; tylko zdjęcie na blacie, przedstawiające córkę i dwuletniego wnuczka, nadawało szczątkową indywidualność temu miejscu. Za moimi plecami Zofia zdążyła już zdjąć firanki i powoli przecierała parapet mokrą szmatą. Ciągle trajkotała do Haliny, jakby chciała wyrzucić z siebie wszystko, co ją aktualnie zajmowało.
– Lekarz powiedział, że to przez papierochy.
– Ale ludzie przecież żyją tyle lat z tymi guzami, z kaszakami, tłuszczakami, ze wszystkim – stwierdziła Halina.
Wyjrzałem za okno ponad ręką sprzątaczki ścierającej kurz. Wiatr zrzucił parę liści i kwiatów jabłoni na dach mojego samochodu. Czerwona karoseria żarzyła się jaskrawo w upalnym słońcu. Czas rozciągał się niepomiernie, a minuty płynęły jak godziny. Była jedenasta i czułem się znudzony jak uczeń, który z utęsknieniem wyczekuje dźwięku dzwonka na przerwę.
– Ano właśnie, i nic im nie dolega. A jemu powiedział, że to raczysko na własne życzenie.
– Jeden od razu umrze, a drugi przez lata pali i nic się nie dzieje – dodała biurowa specjalistka w dziedzinie onkologii. – Na szczęście u nas w pracy nikt nie pali. – Spojrzała na mnie z aprobatą.
– Całe szczęście, pani Halinko. Całe szczęście. Ja też nie palę. Pół roku już będzie, jak nie palę.
– Szkoda życia.
– Ano właśnie, pani Halinko. W telewizji mówią, że samemu się nie rzuci. Że trzeba tabletki kupować, albo plastry, albo na terapie chodzić. A ja sama rzuciłam. Sama, bez pomocy – powiedziała z naciskiem Zofia.
– Same wydatki.
Zauważyłem, że Halina zaczyna się trochę nudzić i dlatego odpowiada zdawkowo.
– Codziennie paczka papierosów, do tego zapalniczkę trzeba kupić. To są takie pieniądze, że można dobry obiad za to zrobić, na cały dzień.
– Na dwa dni nawet.
– Ano właśnie, pani Halinko. Na dwa dni można obiady pogotować. Jak człowiek sobie uświadomi, ile pieniędzy marnieje, to nie trzeba tabletek żadnych brać ani na terapię chodzić.
Wytarła parapet do czysta, wzięła złożone firanki pod pachę i zawołała:
– Darek! Chodź tu szybko. Podłogę trzeba zmyć.
Nie minęło pięć sekund i przybiegł do nas barczysty, dwudziestokilkuletni mężczyzna, „bardzo nieszczęśliwy”, jak pewnego razu eufemistycznie ujęła to Halina.
– Co mama chce? He he he.
– Podłogę trzeba zmyć.
– Już się robi, mama. Już się robi – powiedział bardzo szybko, ale wyraźnie i z jakąś nienaturalną powagą w głosie. Chwycił za mop i wziął się do roboty. Przykładał się, skupiał na miarę swych możliwości, ale zdawało się, że jego wysiłek idzie na marne. Wiedziałem, że matka za parę minut będzie po nim poprawiać, bo zamiast czyścić podłogę po prostu rozmazywał po niej brud. Od czasu do czasu starała się głośno korygować jego wysiłki, ale jej uwagi docierały do niego fragmentarycznie. Widać było jednak, że za każdym poruszeniem mokrej szczoty kryją się setki codziennie powtarzanych zaleceń: „robota jest ważna i powinieneś ją cenić”, „dbaj o pracę”, „bądź grzeczny dla ludzi”, „nie odzywaj się niepytany”. Coś z tego wszystkiego niewątpliwie odcisnęło ślad na jego umyśle.
Ja tymczasem nie mogłem się skupić. Trzeci raz wprowadziłem już złe dane do rubryki.
– Lekarz powiedział, że pożyje jeszcze trochę, jeśli usuną mu język.
– Trzeba się ratować, jeżeli się da.
– Ano trzeba, pani Halinko. Bo co ja bez chłopa zrobię. No co ja zrobię? – załamywała ręce sprzątaczka.
*
– Ale ten jej Darek śmierdzi. Czy ona tego nie czuje? – zapytała inspektorka minutę po odejściu Zofii z synem.
O jej biurko opierała się Kasia Z. – sekretarka, zgrabna trzydziestolatka w okularach. Miała rude włosy, tyłek jak bochen chleba i bardzo zgrabne nogi, a każde ich poruszenie naturalnie przyciągało męskie spojrzenia. Jej wygląd i kokieteryjność marniały jednak w towarzystwie jej ograniczonego umysłu. Intrygował mnie w niej fakt, że nie znała znaczenia słowa „bynajmniej”, a używała go niemal bez przerwy. I jeszcze to, że jak dotąd nikt jej nie poprawił. Sam chciałem ją uświadomić tysiące razy, ale jakaś wewnętrzna, masochistyczna siła zatrzymywała mnie i zachęcała do powściągliwości. Często można było usłyszeć jej przymilne „bynajmniej, masz rację!”, a w piątki zwykła mawiać: „bynajmniej jutro mamy wolne!”. Teraz, wykorzystując nieobecność szefa, przyszła do Haliny na plotki. Chrupała głośno kawałek wafla ryżowego, przerywając od czasu do czasu, by coś powiedzieć.
– Swojego smrodu się tak nie czuje.
– Ale tego się nie da nie czuć! I patrzy pani – Halina wskazała na podłogę – wszędzie brud. Nic nie zmyte. Przychodzą codziennie na piętnaście minut i biorą za to siedemset złotych miesięcznie. I ten głupek ciągle przynosi mi jakieś długopisy, spinacze. Kradnie je skądś, albo co…
– Za kwadrans roboty dziennie tyle dostają... – W głosie sekretarki znać było oburzenie.
– Rozumiem, że ona ma chłopa chorego, ale tak nie może być. Robotę swoją trzeba zrobić i już.
*
Zostało pół godziny do fajrantu. Wróciłem ze spożywczego mieszczącego się na parterze starej kamienicy za najbliższym skrzyżowaniem. Stanąłem przed wejściem i zapaliłem papierosa. Pierwszego od siedmiu lat. Smakował wybornie. Powoli wypuszczałem dym przez usta i nos, rozkoszując się chwilą. Nagle drzwi się otworzyły i minęła mnie Halina N.. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia spotkały się ze sobą. Dojrzałem w jej oczach cień dezaprobaty. Natychmiast pośpieszyła na parking, gdzie stała srebrna toyota. Za kierownicą siedział jej mąż. Twarz mężczyzny zdradzała, że oddałby wszystko, żeby być teraz gdzieś indziej. Odjechali w stronę kościoła. Przypomniałem sobie, że rano wspominała o mszy za swoją zmarłą matkę. Rzuciłem niedopałek, przygniotłem go butem i wróciłem do biura.
II.
Jechałem dwupasmówką. Pas po lewej był wolny, ale wolałem wlec się za tirem swoim dwunastoletnim, nieco zdezelowanym fiatem. Nie miałem ochoty wyprzedzać ciężarówki. Nigdzie się nie spieszyłem. Obok lusterka kołysał się papierowy aniołek, którego znalazłem parę dni wcześniej w biurze, gdy robiłem porządki po swoim poprzedniku i odsunąłem starą szafę. Wyjąłem płytę z pudełka i włożyłem do odtwarzacza. Zagrało przedwojenne tango. Uchyliłem szybę i poczułem delikatny powiew wiatru na twarzy. Cieszyłem się, że upał zelżał. Wsłuchiwałem się w głos Adama Astona nagrany osiemdziesiąt dwa lata temu i udało mi się przestać myśleć o robocie. Świadomość tego dystansu czasowego dodała mi jakiejś dziwnej otuchy. Być może dobrze wpływał na mnie fakt, że coś przetrwało tyle lat, a ja mogę tego słuchać. Coś trwalszego. Być może. „Wybudować pomnik” i takie tam w zakamarkach podświadomości próbowało się zwerbalizować, zmaterializować w myśli, ale zaraz cofnęło się z powrotem. I po chwili jakiś robak ugryzł mnie w duszę. Przecież w tym roku skończę trzydzieści lat. Do czego doszedłem? Co osiągnąłem? Czego mogę się uchwycić? Uchwycić - no właśnie. Wokół jakich spraw ma się kręcić moje życie? Przecież musi się wokół czegoś kręcić! Czym mam wypełnić drugą połowę życia? Różne rzeczy przychodziły mi na myśl. Praca, pieniądze, kobieta, dom, dzieci, podróże, wódka, Jezus Chrystus, Internet, gazety, medytacja, dziewiętnastowieczna rosyjska powieść obyczajowa, chodzenie po górach, idealizm i materializm, kopanie ogródka… A wokół tylko pustka i beznadziejna świadomość daremności wszelkich starań. Zmęczyło mnie to myślenie. Niech więc już będzie tak, jak do tej pory. Niech samo się potoczy, a ja po prostu popatrzę i nadal będę udawał, że w tym siedzę. Chyba znowu zgłodniałem. Postanowiłem, że jednak wyprzedzę tę cholerną ciężarówkę i przekąszę coś w barze szybkiej obsługi.
CDN