Mam u siebie zwierza.
Chodzi ze mną na spacery,
sypia ze mną na kanapie,
a kiedy się zmęczy, dyszy z wywalonym jęzorem.
Poza tym,
potrafi też wykonywać
czynności, tak zwane, pożyteczne:
mycie naczyń,
drapanie się pod lewą łopatką,
przyrządzanie posiłków,
przysuwanie krzesła do stołu
posłuszne stukanie w litery, w które ja każę stukać.
Kiedy się ze sobą sprzeczamy,
często i tak, na własną niekorzyść,
staję mimowolnie po jego stronie,
po której spotykam
dyktanda doraźnych zachcianek.
Co prawda, wiąże nas ślub,
że nie opuszczę go aż do śmierci,
ale czasami wypominam mu w złości,
że to ślub nieważny, bo pod przymusem;
że bez śladu poprzedzającej chęci;
że bez wyboru, bez odmowy.
W takich momentach próbuje mi się odgryźć
i patrząc na mnie zza lustra
swoimi materialnymi ślepiami,
pyta
czy ja istnieje.